Artykuły
Wystarczy chcieć!
Autor: DARIUSZ PIEKNIK, MACIEJ SMOLEŃ.
Z Prudnika nad morze rowerem i to w cztery dni? Dlaczego nie! Dwóch mieszkańców ziemi prudnickiej, Dariusz Pieknik (17 lat) i Maciej Smoleń (19 lat) dzielą się z czytelnikami "Wędrowca" swoimi wrażeniami z podróży.
Hmmm, jak to nazwać? Spełnieniem marzeń, "cudem nad Wisłą", czy też po prostu zwykłą wycieczką? Był wtorek, to wtedy podjęliśmy wspólną decyzję o wyjeździe. Dwa kolejne dni to było przygotowywanie rowerów, szykowanie bagażów, dopinanie wszystkich szczegółów na ostatni guzik.
Piątek był dniem odpoczynku i relaksu przed wyjazdem. Nikt z naszych znajomych nie wierzył w nasze plany, wszyscy się śmiali i żartowali z nas. Dochodziła godzina 22.00. Zostały ostatnie cztery godziny do wyjazdu, ale plany pokrzyżował jeden z rowerów, który przez pół nocy był naprawiany.
Dzień pierwszy
25 lipca. Mieliśmy godzinę 4.53, to właśnie wtedy podbiliśmy pierwszą pieczątkę na prudnickiej stacji benzynowej. Od samego rana padał deszcz. Pogoda nam nie dopisywała. Parę godzin później zawitaliśmy do Opola. Dalej droga wiodła na Kluczbork, 15 km za stolicą województwa mamy pierwszy wypadek-przypadek. Poszła tylna opona. Straciliśmy ponad 30 km, musieliśmy wrócić do Opola po nową oponę. Byliśmy cztery godziny do tyłu. Nerwy brały górę. Kolejny przystanek był w Kluczborku. Dochodziła 19.00, a nas złapała ogromna ulewa, zatrzymaliśmy się w gospodarstwie agroturystycznym w Skałągach.
Dzień drugi
26 lipca. Godzina 5.00 - pobudka. Szybkie śniadanie, pakowanie i już 5.53. Ruszyliśmy dalej. Pogoda nadal fatalna, ale co to dla nas, walczymy ostro! Po niecałych trzech godzinach byliśmy w Kępnie, czas na przerwę. Humory dopisywały, a o incydencie pod Opolem już zapomnieliśmy. Południe za nami, dojechaliśmy do Ostrowa Wielkopolskiego. Ponownie szybki posiłek, godzina odpoczynku i dalej w drogę. Jechaliśmy byle do przodu, mijamy wioskę za wioską, później Pleszew i późnym wieczorem Jarocin.
Czas odpoczynku i poszukiwań miejsca na nocleg. Skorzystaliśmy z grzeczności mieszkańców, zatrzymaliśmy się w ogrodzie u jednej z rodzin.
Dzień trzeci
27 lipca. Kolejny dzień pełen wrażeń. Wstaliśmy o świcie i pierwsze załamanie. Wszystko wydaje się w porządku, wypogodziło się i pamiętaliśmy, że połowę drogi mamy już za sobą. A jednak... ból stawów kolan dawał się we znaki. Nie mogliśmy sobie jednak pozwolić na przerwę. Wystarczyły tabletki przeciwbólowe i godzina relaksu. Na zegarku prawie 8.00, wyruszyliśmy dalej. Żarty się skończyły. Miąsowo - małe miasteczko w Wielkopolsce, kolejne podbicie pieczątki. Dochodziło południe, a słońce dawało się we znaki. Na naszych twarzach pojawił się uśmiech, byliśmy w Poznaniu! I dwie godziny później nadal byliśmy w tym samym mieście. Przerwa, 20 km korków. Woda szła jak opętana, blisko dziesięć butelek. Oborniki, a następnie Chodzież, 18.25. Rozbiliśmy namiot, czas odpoczynku.
Dzień czwarty
28 lipca. 6.00 rano, czas w drogę. Żyliśmy myślą, że jeszcze tego samego dnia dotrzemy do mety. To była walka z własnymi słabościami. W porównaniu z pierwszym dniem, kiedy przejechaliśmy 123 km, teraz mieliśmy do pokonania ponad 200! Pierwsze kilometry to prawdziwa tragedia, psychika mówiła krótko: to koniec. Jednak nie poddawaliśmy się. Minęliśmy Piłę, pogoda była wymarzona, wiatr nam sprzyjał. I kolejne południe, tym razem spędzone w Czaplinku. Przed nami Połczyn Zdrój. Wyglądający pozornie odcinek 28 km okazał się niemiłosiernie ciężki. Wąska droga, duży ruch samochodów i 28 km samego lasu. Tego nie można zapomnieć, nerwy i stres nie opuszczały nas. Mieliśmy wielką ochotę odpocząć, ale nie! 17.10, jesteśmy w Białogardzie. W powietrzu czuliśmy już zapach morza. Ostatnie 40 km - tempo mistrzów i wyśmienity humor. Godzina 20.20 i po wszystkim. Łzy cisnęły się do oczu,. To było niesamowite! Byliśmy nad morzem!!!
Po czterech dniach walki z samym sobą zrobiliśmy to, co z pozoru wydawało się niemożliwe. Z początku nie wierzyliśmy, gdy jednak usłyszeliśmy falujące morze, a pod stopami poczuliśmy przyjemny piasek, wiedzieliśmy że nie ma już dla nas rzeczy niemożliwych. Byliśmy szczęśliwi. Żaden ból nam nie przeszkodził, żadne wzniesienia nas nie powstrzymały, dotarliśmy do końca.
Najbardziej podobała nam się reakcja spotykanych na trasie osób, to ona nas od samego początku motywowała. Zaczepiano nas, życzono powodzenia, dodawano nam otuchy.
Podsumowując: po czterech dniach jazdy i pięciu wypoczynku nad morzem możemy śmiało powiedzieć: wystarczy chcieć i mieć zapał.
Tyle przejechali
1 dzień 123 km
2 dzień 142 km
3 dzień 166 km
4 dzień 208 km
RAZEM 639 kmPolecamy teksty na podobny temat
Kategoria: Wędrowiec - dodatek turystyczny
Powrót do wyboru artykułu +
Komentarze