Artykuły
Wywiad: Gdy spotkają się pasjonaci historii, wciąż rodzą się nowe pomysły
Autor: BARTOSZ SADLIŃSKI.
Publikacja: Czwartek, 16 - Sierpień 2012r. , godz.: 09:30
O rycerzach rowerowych rozdroży, samodzielnym wykuwaniu broni, marzeniach o wyprawie na Grunwald, a także łączeniu wątków religijnych
i rycerskich rozmawiamy z Józefem Müllerem, komturem bractwa joannitów w Solcu.
- Istnieje coś takiego jak szlak joannicki. Jak to działa?
- Szlaków joannitów jest bardzo dużo. Miejscowy szlak rowerowy jest naszym pomysłem przy udziale Głubczyc, a najbardziej: Barbary Piechaczek i Katarzyny Maler; pomysł z ich strony dał nam do myślenia, więc podjęliśmy temat. Dla uczestników rajdu przewidziana jest trzystopniowa odznaka: brąz, srebro i złoto, w zależności od szlaku, który wybierają. Brąz to: Olbrachcice, Solec, Nowa Wieś, Gostomia. Srebro: Chrzelice, Prężyna, Ligota, a więc wszędzie tam, gdzie soleccy joannici mieli swoje posiadłości. Złoto: w stronę Łosiowa (koło Brzegu). Joannici z Łosiowa zostali w zasadzie przesunięci do Solca. Mieliśmy stamtąd komtura - Marcholda; był przez pewien czas w Grobnikach, potem został wykomendowany do Solca; to nasz pierwszy komtur, od niego się wszystko zaczęło.
Szlak joannitów nie jest ciężkim szlakiem. Znajduje się w tej chwili na mapie polskich rowerowych szlaków turystycznych. Kiedyś udało się zebrać 60 uczestników z całej Polski, było to dla nas nie lada zaskoczeniem. Szlak rozszerza się w obrębie województwa opolskiego, obejmuje powiat głubczycki, prudnicki, kawałek strzeleckiego, można też przejechać w stronę Trzebiny. Szlak joannitów w turystyce rowerowej nie jest aż taki całkiem stary, ma około cztery lata, rozwijamy się; turyści nabyli od nas odznaki w ilości około 80 sztuk, różnego koloru - złota, brązu, srebra.
Wpadłem też kiedyś na pomysł stworzenia odznaki Rycerza Rowerowych Rozdroży. Rowerzyści spotykają się na trasie z różnymi sytuacjami i często pod względem charakteru przypominają rycerzy; chodzi o wzajemną pomoc, szlachetność, poszanowanie się na trasie. Odznaka jest jednostopniowa, dla wszystkich: pań, panów, dzieci, młodzieży.
- Czym można sobie na nią zasłużyć?
- Regulamin jej przyznawania jest bardzo prosty, szlak zdobywa się pieszo, rowerem lub samochodem; najdłuższy odcinek do przejechania autem to około 35 km. Rajd dobry jest też dla turystów, którzy lubią sobie pochodzić - 15 km to nie tak dużo. Rowerem z kolei - 25 km. Można zawsze znaleźć coś nowego na tych trasach, chodzi o obiekty, przyrodę. Lubię się zatrzymać i posłuchać śpiewu ptaków, można w ten sposób rozpoznać wiele gatunków; nieraz zobaczę też sarnę, lisa. Jest to zatrzymanie się na moment, zawsze sprawiające radość.
Mamy dobrych promotorów, którzy starają się, aby to, co robimy nie było zapomniane. Jest np. grupa głubczyckich krótkofalowców, którzy promują nie tylko nasze wypady rowerowe czy imprezy, ale także cały Solec. Pomaga nam również Andrzej Białopotocki z Klubu Turystyki Rowerowej w Prudniku. Jest on weryfikatorem naszych odznak. Wszyscy tworzymy konfraternię. Gdy spotkają się pasjonaci historii, wciąż rodzą się nowe pomysły.
Pomysł szlaku joannitów Głubczyce uwieczniły nam kamieniem, który widać, gdy się wchodzi do kościoła; Solec jest ostatnim etapem szlaku. Kierując się w stronę Prudnika nie znajdziemy już symboli joannickich, chyba, że na jakichś kamieniach czy słupach granicznych. Ostoją była komandoria w Solcu, najmniejsza zresztą na Śląsku Opolskim. Jedyny kościół, który posiada krzyż maltański, to właśnie nasz. Tędy prowadził szlak solny w stronę Nysy, Moraw itd.
- Stąd nazwa "Solec"?
- Prawdopodobnie tak. Jesteśmy w trakcie drążenia tego tematu, na pewno w końcu znajdziemy sens tej nazwy.
Kupcy zatrzymywali się tu na noc, zmieniali konie, dokarmiali je; na górce znajdowała się karczma, gdzie mogli napoić zwierzęta, przenocować i jechać dalej - w stronę Nysy czy Moraw.
- Od kiedy istnieje bractwo joannitów w Solcu?
- Bractwo powstało cztery lata temu; jesteśmy grupą nieformalną, nie mającą żadnych prawnych podstaw, dlatego że większość z nas stanowią członkowie niepełnoletni; nie mogą oni tworzyć członu bractwa jako takiego. Jesteśmy miłośnikami tudzież odtwórcami historii. Gdybyśmy byli stowarzyszeniem, łatwiej byłoby znaleźć środki na naszą działalność. Póki co, nie posiadamy podstaw prawnych.
Mamy w tej chwili 11 członków bractwa - 6 dochodzi do pełnoletności, a reszta to tak zwani małolaci, między 8 a 15 lat. Próbą dla członków bractwa jest wytrwałość. Byli tacy, którzy na początku bardzo się zaangażowali, a później okazało się, że ukończyli szkoły i gdzieś powyjeżdżali. Ciężko znaleźć ludzi z pasją, którzy zatrzymaliby się w tym temacie.
- Obecnie znajdujemy się w siedzibie bractwa?
- Tak, to jest też tzw. muzeum. 200-letnie mury; nie ma tu żadnego żelastwa, wszystko trzyma się na łukach. Próbuję teraz odrestaurować ściany, żeby wyglądały jak kiedyś. Czasem dziwię się mojej żonie, jak ze mną wytrzymuje, bo nieraz po robocie zamykam się tutaj i poświęcam swojej pasji - rycerstwu, broni. Mam tutaj: berdysz, buławę hetmańską, halabardę, widły bojowe, korbacz, hakownicę, łuk, kuszę, spisę, tasak, młot bojowy, stare ciesielskie topory, miecz z podwójnym jelcem, rękawicę bojową. Mam też oryginalny puchar hetmański, pieczęć herbową i żyrandol na dawną modłę.
Ostatnio byłem na pogrzebie naszego kowala Konrada Puchały, który zapoczątkował wyrób naszych mieczy, tak zwane płatnerstwo. Sporo mogłem się od niego nauczyć. Żeby kupić sobie nowy miecz, potrzeba około 800 zł, a chłopaki prawdopodobnie roznieśliby go podczas ćwiczeń. Wolimy więc robić odkuwki, szlifować, prostować. Nie wiem, co dalej będzie, może syn Konrada zechce go zastąpić; myślę też o zrobieniu kuźni na swoje potrzeby. Kilka mieczy chłopcy zrobili sobie sami, niektórzy pracują jako ślusarze.
Mamy tutaj jeden oryginalny hełm - XIII-wieczny, pancerny, normański, a więc taki, który najbardziej nas interesuje, mamy też samoróby, nawet plastikowe - dla dzieciaków. Nic w przyrodzie nie ginie, wszystko da się przerobić, jeżdżę nawet po złomie, szukam ciekawych części, zawsze coś się znajdzie. Widzę kawałek żelastwa i wiem, że z tego kawałka coś może być. Patrzę na obręcze z kół albo resor, i widzę w tym miecz.
- Uczycie się walki podczas spotkań bractwa?
- Tak, ale stosujemy przy tym środki ostrożności. Nowicjusz, wiadomo, może zrobić komuś krzywdę, wystarczy, że zastosuje jakieś pchnięcie. To nie są zabawki, ale przedmioty, którymi można ciąć, kłuć i pchać. Jeśli przyjeżdżają jacyś goście, trzeba pilnować, aby nie zrobili sobie krzywdy, np. nie wydłubali oka. Topory są bardzo ostre, piki tak samo; jeśli bierze się takie przedmioty do walki, to wiadomo, że chodzi o walkę reżyserowaną, nie ma w niej pchnięć - bo wtedy nawet kolczuga nie pomoże. Także walcząc obuchami można nabawić się kontuzji i wtedy jest pozamiatane. Staramy się zawsze zachować rozsądek i bezpieczeństwo. Po takiej zabawie trzeba przecież wrócić do normalnego życia.
Chcemy zaangażować jak najwięcej młodych ludzi. Uczymy ich historii. Wielu dziwi się, bo nie słyszało od swoich dziadków niczego o joannitach. W roku 1810 zostali w zasadzie wyeliminowani; obecne pokolenie zapomniało trochę o tej historii. Można powiedzieć, że komandoria odżyła. Bardzo dużo pomógł mi Eryk Murlowski z Chrzelic.
Komandoria solecka była komandorią typowo wiejską, życie rycerskie schodziło na drugi plan. Duszpasterstwo, sądownictwo, opieka nad kupcami. Miało to raczej cywilny charakter; był jeden komtur, który miał prawo noszenia miecza, mógł też walczyć. Występowały wtedy różne błahe sprawy - np. kłótnia między sąsiadami - i trzeba było interweniować, tym bardziej że w roku 1428, kiedy husyci zrobili najazd na przygraniczne tereny, dochodziło do bijatyk; napadnięto na tę małą komandorię. Robiło się szopy z drewna, naprawiało różne budynki gospodarcze.
- Skąd czerpiecie informacje o joannitach. Z książek, z pamiątek?
- Dużo pamiątek poszło do muzeum we Wrocławiu, są to rzeczy praktycznie nie do odzyskania, ciężko je stamtąd zabrać; być może uda nam się zrobić jakąś dokumentację fotograficzną, żeby w danym folderze pokazać, co tu kiedyś było. Parę rzeczy się zachowało, ale mnóstwo też przepadło. Ludzie nie byli jeszcze na takim etapie, żeby zachowywać te rzeczy dla potomnych.
Wszystko, co znajduje się w zbrojowni, zrobiłem sam. Jedną rękawicę kupiłem, a dwie pozostałe wykonałem wzorując się na niej. Zwykle tak robię, żeby zaoszczędzić na finansach.
Jeśli chodzi o książki - kilka dostałem, kilka kupiłem. Czasami znajduję w nich informacje o ciekawej broni, można ją później zrobić samemu. Szymon Wrzesiński wydał sporo książek o joannitach. Ciekawie pisze o śląskich rycerzach także Robert Heś, którego książki tutaj nie mam; jest moim autorytetem jeśli chodzi o joannitów, tu na Śląsku. Okazuje się, że byli to nie tylko rycerze na koniach. W 1385 roku przyszedł czas, że opuścili Ziemię Świętą i udali się na Cypr, rozwinęli żeglugę morską; w XVI wieku panowali na morzu, pilnowali morskiej drogi handlowej. Potrafili przewozić około 800 rycerzy plus konie; zrobili się z nich marynarze, ale niestety współdziałali czasami z piratami.
A wracając do rekwizytów - znajoma pani Urszula bezinteresownie szyje nam stroje, my tylko dostarczamy materiały. Jak zaczynaliśmy, używaliśmy syntetyków. Teraz staramy się robić wszystko z lnu i bawełny. Powoli zbliżamy się do ideału. Koszule, gacie lniane - to wszystko odpowiada normom. Brakuje nam jeszcze porządnego miecza, tarczy. Na dzień dzisiejszy możemy uzbroić 10 ludzi, ale żaden z nich nie będzie odpowiadał historycznemu wzorcowi. Mamy różne miecze, topory, ale nie można łączyć wszystkiego ze wszystkim. Gdybyśmy pojechali na Grunwald, to nie wiem, czy zrobilibyśmy chociaż jednego kompletnego rycerza. A komisja patrzy i ocenia: wszystko musi być szyte ręcznie, nie maszynowo; jest tam wielu znawców historii, którzy zatwierdzają lub nie. Naszym marzeniem jest pojechać na Grunwald, na rekonstrukcję bitwy.
- Jak tam trafić?
- Po pierwsze trzeba mieć dużo szczęścia, żeby któraś z chorągwi (krzyżacka, litewska czy polska) nas przyjęła. Jeśli wyrażą zgodę, wówczas wymagają strojów cywilnych i bojowych, to wymaga mnóstwa kosztów i wysiłku. W tym tłoku pod chorągwią wszyscy się gubią, pod jedną jest często sporo bractw, czasem nawet nie można załapać się do grupy walczącej, tylko zostaje się w obozie i jest się zwykłym nosiwodą. Kolumnę bojową stanowią ludzie, którzy siedzą w tym od lat.
W naszym muzeum mamy parę naczyń zbliżonych do średniowiecza. Pucharki cynowe i porcelanowe, jest trochę ołowiu, miedzi, parę drewnianych misek, których nawet nie eksponujemy. Staramy się współpracować z dzieciakami; gdy już nas odwiedzą, obejdą zwykle całą zbrojownię, wszystkiego dotkną, zupełnie jakby przeszła trąba powietrzna. Zawsze tylko patrzę, czy któryś z mieczem nie wychodzi na drogę. W okolicy nie ma chyba takiego miejsca, gdzie można wziąć topór do ręki, przypasować, zobaczyć, jaki jest ciężki.
- Czy muzeum jest otwarte o stałych porach?
- Jeżeli przyjeżdża większa grupa, zwykle najpierw się umawia; na ogół w sobotę i w niedzielę mam otwarte. Traktuję siebie jako przewodnika, opowiadam, co i jak. Joannici są nieraz myleni z krzyżakami. Miałem grupę rowerzystów, którzy przyjechali z Białegostoku i powiedzieli: "o, znowu jacyś krzyżacy!" Ludzie, co wy historii nie czytacie! Na tym polega pasja - żeby innych zarazić. I rzucić trochę światła na sprawę. Zaraża się ludzi czymś niepewnym, tajemnicą. I to jest fajne. Nie chodzi o powiedzenie regułek. Staramy się znaleźć coś ciekawego, jakiś wątek, którego dana grupa jeszcze nie słyszała.
Nie mamy niestety swojej legendy czy przypowiastki, chociaż ostatnio zainteresowała nas postać Marcholda, pierwszego komtura; jak się okazuje - była to bardzo barwna postać. Chcemy ją wyciągnąć z mroków historii i pokazać, że w tamtych czasach naprawdę działo się coś nietypowego. Wiem, że był to człowiek bardzo buńczuczny; pierwszy joannita, który bywał na tych dworach i potrafił nieraz tak podjudzić Czechów czy husytów, że mu się nazbierało i potrafił też dostać za swoje.
- A jak z aspektem religijnym? Joannici stanowili przecież zakon.
- Jest to druga strona medalu, walczyło się nie tylko mieczem, ale również krzyżem. Tyle, że w porównaniu do templariuszy, joannici przetrwali do dzisiaj - pod nazwą kawalerów maltańskich; działają prężnie, lecz nie na polu militarnym, lecz humanitarnym, szpitalnym. Służba medyczna, opieka nad chorymi. Mają swoje hospicja, dzięki temu zakon przetrwał. Zresztą joannici powstali z bractwa, które opiekowało się chorymi, pielgrzymami czy rannymi rycerzami; papież widząc ich zasługi, nadał im tytuł rycerski. Skoro grupa dostąpiła takiego tytułu, to naprawdę musiała sobie zasłużyć.
Joannici są bardzo zbliżeni do lazarystów, a więc Rycerzy Świętego Łazarza, którzy mają zielony krzyż na białym tle. Zakon stworzyli ranni, chorzy, którzy chcieli walczyć, pragnęli czuć się potrzebni. Przetrwali więc i mają swoje hospicja, szpitale. Zatracili się natomiast templariusze, dziś ich w zasadzie nie ma, może jedynie pewne masońskie odłamy. Krzyżacy z kolei to ciekawa grupa, jest inna niż pozostałe zakony krzyżowe, mieli swoje krucjaty na Pomorzu, na Rusi, nie musieli tak daleko jeździć, ale w Ziemi Świętej też byli, zaś po upadku tych wypraw prowadzili tutaj swoje krucjaty. Zakony krzyżaków i joannitów nie lubiły się nawzajem, w pewnym sensie stanowili konkurencję - jedni drugich starali się wyeliminować, jeśli chodzi o posiadłości ziemskie, choć jednoczyli się, np. w kwestii najazdu Turków, nawet pod jednym szeregiem walczyli; wtedy papież wzywał pod chorągiew, przeciwko wspólnemu wrogowi.
- Jak odnosi się pan do krucjat? Chodzi mi o przemoc z nimi związaną.
- Każdy pogląd religijny ma swoje czarne i białe strony. W pojęciu ludzi, krzyżowcy jechali bronić grobu Bożego, który podobno znieważano. Była to tak duża ofensywa uczuć, że nie dało się tego powstrzymać. Z drugiej strony - dochodziło do rzezi, zgorszeń, nadużyć. Obowiązkiem krzyżowców była walka, ślubowali to papieżowi. Zasada: nie uciekać z pola walki, nie porzucać miecza, do końca zachować rygor walki. Gdy jednak weszła w to żądza pieniądza, idea krucjat zaczęła się rozchodzić z ideą zdobywania wiary. Wiele zakonów wtedy poupadało.
W nowych zakonach można dostać tytuł szlachecki, ale nie jest to takie proste, liczy się też rodowód, szlachetne urodzenie. Można być również pomocnikiem joannickim. My nazywamy się rycerzami, ale dużo brakuje nam do tego, by być prawdziwymi joannitami czy maltańczykami.
- Trzeba by było mieć np. etapy wtajemniczenia...
- Musiałby obowiązywać postulat, zgłaszanie uczestnictwa rok wcześniej, wówczas czeka się na promocję ze strony innego członka bractwa, który takiego postulanta prowadzi; do tego dochodzi opieka nad chorymi, uczestnictwo w pielgrzymkach, obozy szkoleniowe w zakresie pierwszej pomocy medycznej. Można wtedy sprawdzić kandydata. Zostanie członkiem stowarzyszenia nie jest takie proste, ale dla chcącego nic trudnego.
- Myśleliście nad założeniem strony internetowej?
- Kiedyś na stronie Solca znajdował się wątek joannicki. A swojej witryny nie posiadamy, bo nie mamy stałej grupy, Jeśli zaczniemy się ogłaszać i przyjdzie do jakiejś imprezy, wówczas okaże się np. że nie ma z kim tego robić. Ale kiedyś na pewno jakąś stronę zrobimy; mass media i internet to dzisiaj najlepsza droga, żeby pokazać się światu. Prawdziwa strona internetowa z historią, z faktami byłaby ciekawa. Dzięki krótkofalowcom oraz portalom społecznościowym zawsze w telewizji znajdą się jakieś informacje o Solcu.
- Skąd czerpiecie fundusze? Z rady sołeckiej, z gminy?
- Czasem pisze się jakiś projekt - przez inicjatywę lokalną, radę sołecką czy stowarzyszenie odnowy wsi; jeśli zostaje on zatwierdzony, to dostajemy pieniądze, chociażby na festyny. Ze sponsorami jest ciężko, bo nie mamy KRS-u. Każdy pilnuje poza tym swojego interesu i robi tak, żeby jak najmniej komuś dać. Brakuje też kogoś, kto interesowałby się rycerstwem jako takim. Próbowaliśmy zorganizować coś wspólnie z Franciszkiem Jopkiem. Obiecał nam otwarcie zamku w Dobrej na jakiś plener, ale na razie to ucichło.
- Przydałoby się sformalizować grupę...
- Tak, to prawda, ale staramy się też współpracować z innymi grupami. Mieliśmy teraz czwarty festyn rycerski. Pierwszy zorganizowaliśmy wspólnie z Głubczycami, później z bractwem z Rudy Śląskiej, z Pilczy. Na drodze stoi zawsze przeszkoda finansowa. Jeśli zaprosi się bractwo, to już sam koszt przejazdu jest wysoki. Poza tym, nie wszystkie grupy dysponują wolnym czasem w tym samym momencie. Może za rok uda się połączyć Solec, Nysę i jeszcze jakieś bractwo. Trzeba zagospodarować rezerwę finansową; z udziałem rady sołeckiej i grupy odnowy wsi na pewno coś wymyślimy. Z roku na rok impreza jest trochę inna, jeszcze nic nam się nie powtórzyło. W międzyczasie zdarzają się też Dni Prudnika i Białej, ludzie mają dużo ciekawych rzeczy, z każdej imprezy coś uszczkną i idą dalej. Na tym polega zróżnicowanie.Polecamy teksty na podobny temat
Kategoria: Rozmowy TP
Powrót do wyboru artykułu +
Komentarze