Artykuły
Prudniczanin na planie "Niemożliwego": Na słowo "Akcja!" ściana miała pęknąć
Autor: BARTOSZ SADLIŃSKI.
Publikacja: Środa, 17 - Kwiecień 2013r. , godz.: 11:37
Marcin Buśko pochodzi z Prudnika. Pracował przy tworzeniu efektów specjalnych w filmie katastroficznym "Niemożliwe" (granym niedawno w kinach). Ta hiszpańska produkcja opowiada o fali tsunami, która w 2004 roku siała spustoszenie w Tajlandii i innych krajach przy Oceanie Indyjskim. Film otrzymał prestiżową nagrodę "Goya" (przyznawaną przez Hiszpańską Akademię Sztuki Filmowej) w pięciu kategoriach, m.in. za najlepsze efekty specjalne. Marcin Buśko opowiada o tym, jak trafił na plan oraz na czym polegała jego praca.
Studiowałem w Łodzi i zacząłem pracować tam jako scenograf, zupełnie przez przypadek. Na początek zostałem pomocnikiem scenografa przy jednej reklamie, a dalej już poszło. W Łodzi poznałem bardzo dużo ludzi, studentów "filmówki" ze Stanów, z Meksyku, z Rosji; spotkałem też Hiszpana Dario Jose Ferrer Hernandeza, który namówił mnie, bym zrobił scenografię do jego dyplomu, w Hiszpanii. Tak też zrobiłem. Temat, który podjąłem, był dość ciekawy - fabularyzowana historia Tomatiny, wojny na pomidory. To taki film z epoki - rzecz dzieje się w latach 40. Mieliśmy mnóstwo roboty. Byłem jedną z dwóch osób, które dowodziły przy scenografii. Budowałem sztuczne ściany i różne tego typu rzeczy.
No i rozniosło się, że pracuje tam jakiś Polak z jakimś Hiszpanem. Nagle dowiedziałem się, że mam do zrobienia filmik, którego nie mógł zrobić jeden z ważniejszych scenografów i reżyserów artystycznych, ponieważ zdecydował się jednak na innym film - długometrażowy. Ale polecił mnie i pojechałem na spotkanko. No i uratowałem mu wtedy, za przeproszeniem, tyłek. Wszyscy byli zadowoleni. (śmiech)
Między warsztatem a planem filmowym
Tego rodzaju praca jest specyficzna; po zakończeniu jednego filmu nie zawsze idzie się od razu pracować do drugiego. Niekiedy mam nawet rok przerwy, jeśli chodzi o robotę przy filmie; wtedy zajmuję się pracą przy reklamówkach i wideoklipach. W tej branży często jest też tak, że ludzie wychodzą z planu i rezygnują; po zobaczeniu projektu stwierdzają, że nie dadzą rady.
W każdym bądź razie zadzwonili do mnie, żebym wykonał ścianę, która pojawia się w filmie "Impossible" w scenie, kiedy to bohaterka zasypia w szpitalu pod narkozą i śni jej się, że trafia pod wodę. Było to dla mnie pierwsze tak duże zadanie. Miałem dołączyć do stałej ekipy (około 10 osób), która pracuje razem od 10 lat; efekty w "Impossible" wymagały również powiększenia ekipy o 8 spawaczy. Należało zrobić sporych rozmiarów konstrukcje spawane.
Zająłem się budową ściany. To zadanie w połowie scenograficzne, a w połowie dotyczące efektów specjalnych. Powiedzieli mi, że muszę stworzyć efekt. Nie musiałem się martwić, czy ściana będzie otynkowana, pomalowana i jak to będzie wyglądać. Ściana ma jedynie zadziałać na słowo "Akcja!", pęknąć i zrobić określony efekt. Powiedziałem, jak bym to widział i trzy dni później byłem już w Alicante na planie filmu. Kręcono tam wszystkie efekty specjalne, całą fabułę robiono zaś w Tajlandii, ale tam akurat nie pojechałem.
Musiałem zrobić taką ścianę w 6 egzemplarzach. Nie użyliśmy jednak wszystkich; po trzecim ujęciu było wiadomo, że nie trzeba tego powtarzać. Ściany były więc zrobione na wyrost, to około 3 tygodnie pracy; oprócz tego brałem udział w tworzeniu innych efektów. Powiedzieli mi pewnego dnia: "Marcin, zostaw tę ścianę, bo ona będzie potrzebna dopiero za jakieś dwa miesiące; bierz melexa i przyjeżdżaj do nas na górę, na plan, jest tam zbiornik wodny, trzeba zwodować auto, bierz co trzeba i przyjeżdżaj". Trzeba było biegać między warsztatem a planem filmowym. Raz okazało się, że musiałem złapać za igłę i przez cały dzień szyć. Trzeba też było np. wejść do wody i użyć wierteł, które miały 130 cm długości.
W wodzie cztery razy dłużej
Budowałem ścianę, ale w pewnym momencie zajmowałem się też wszystkimi innymi rzeczami, jako technik zwykły. Z samą ścianą było tyle roboty, że nagle okazało się, że mam jedynie 6 dni na wykonanie swojej pracy. Wszystko miałem już wycięte, ale na pospawanie i dokończenie zostało mało czasu; przydzielono mi więc ekipę czterech osób, a ja chodziłem tylko i mówiłem, co mają robić. Byłem koordynatorem tego projektu (efekt związany ze ścianą zajął w filmie tak naprawdę parę sekund), przy reszcie efektów specjalnych pracowałem natomiast jako technik.
Na planie "Impossible" pracowałem w sumie 4 i pół miesiąca; był to dla mnie pierwszy długi metraż. Pracę przy ścianie zacząłem od scenografii, więc od początku myślałem, że będę ją musiał wykończyć, pomalować, udekorować, wytynkować itd. W pewnym momencie mój szef Paul Costa powiedział mi, że ściana ma jedynie działać. (śmiech)
Poza tym musieliśmy też pracować w wodzie. Część rzeczy montowaliśmy na sucho, ale jak już napuściliśmy wody (potężną ilość), nie mogliśmy pozwolić sobie na jej spuszczenie, tylko dlatego, że należy coś zmienić. Trzeba było np. nurkować z butlą. No i w wodzie wszystko trwa tak naprawdę cztery razy dłużej. Była to dosyć ciężka praca.
Montowaliśmy tam dwa tory szynowe, na których instalowaliśmy wózki, a one były później sterowane. Na tych szynach znajdowały się platformy, gdzie montowało się i doczepiało wszystko, np. materac czy wielkie donice, które trzeba było utwardzać i wyklejać wygodną karimatką, ponieważ do tego wsiadała Naomi Watts i inni aktorzy. Na jeden efekt składało się dużo drobnych elementów.
Czego szukasz?
Zbudowaliśmy też zbiornik, który miał 8 drzwi, otwierających się automatycznie na osiem przycisków. Przysłali nam projekt całego basenu z Edynburga, napisali, jak wykonać taki zbiornik, żeby wyskoczyła z niego fala o tak dużej sile, by zniszczyć makietę bungalowów w Tajlandii. Wszystko fajnie, tylko, że zawias był niewłaściwy i drzwi nie otwierały się tak, jak trzeba. Zgłosiłem to, przerobiłem i wysłano rysunki do Edynburga, żeby zmienić koncepcję.
Na planie trzeba nieustannie pracować zespołowo. Ja skończyłem Akademię Sztuk Pięknych w Łodzi, wzornictwo przemysłowe. Nie myślałem, że kiedykolwiek zajmę się scenografią. Pracowałem wcześniej w agencjach reklamowych, byłem grafikiem i podejmowałem się różnych zawodów, zajmowałem się np. projektowaniem wizytówek czy jakichś ulotek do menu w restauracji. Stwierdziłem, że przy komputerze to jednak nie jest to; wolę pracę manualną. Maluję też obrazy, ale ostatnio niewiele - jeden, dwa w ciągu roku; nie mam na to czasu.
Pierwszy raz wybrałem się do Hiszpanii w 2001 roku. Jeździłem tam w czasie studiów. Każdego roku zdawałem sesję końcową i od razu wyjeżdżałem na całe wakacje. Miałem tam znajomego, też z Prudnika, który otworzył w Hiszpanii bar na plaży. Jeździłem więc do niego malować obrazy i sprzedawałem je turystom. Tam nauczyłem się języka, ale po studiach wróciłem do Łodzi. Stwierdziłem, że muszę coś robić; nie zakładałem, że w Hiszpanii uda mi się od razu przebić np. do jakiejś agencji reklamowej.
Ostatnio także wróciłem do Łodzi, bo dostałem pewną ofertę. Poproszono mnie, żebym zrobił scenografię do pilota serialu telewizyjnego. Są teraz na etapie montażu.
A tak w ogóle, moje nazwisko Buśko jest bardzo trudne do wymówienia w Hiszpanii. Poza tym, gdy zakładałem konto na facebooku, miałem hiszpański komputer i klawiaturę, bez polskich znaków, więc figuruję w sieci jako "Busko". Kiedy z kolei jeżdżę do Hiszpanii, ludzie nie mówią mi "Marcin", tylko "Martin". I tej wersji imienia używam również w adresie mailowym. Ciekawostką jest też to, że "busco" po hiszpańsku znaczy szukać. Często pytali mnie więc "czego szukasz?" (śmiech) Powrót do wyboru artykułu +
Komentarze